Jadwiga Fajge z domu Rak
(1923-2003)
Latem ’39 w Mąkoszycach szeptano o
rychłym nadejściu wojny. Wszyscy się tego spodziewali. 1 września 1939 babcię
zbudził szum i hałas. Było ok. 600. Wyszła na podwórze i zobaczyła
na niebie samoloty. Na most nieopodal jej domu przyjechali motorami niemieccy
żołnierze by sprawdzić jego stan. Na wielu domach wisiały niemieckie flagi,
gdyż Mąkoszyce w większości były zamieszkane przez Niemców. Wyły syreny. Rano
przy śniadaniu wszyscy byli smutni, bo
zdawali sobie sprawę, że wybuchła wojna. Towarzyszyła im również obawa o ojca,
gdyż wówczas pradziadek przebywał za Warszawą, gdzie pracował jako murarz.
Moja babcia wraz z trzema braćmi była
zmuszona zapisać się w Urzędzie Pracy w
Kępnie. W bardzo szybkim czasie otrzymali wezwanie do pracy. Wuj Józef został
wysłany do Czechosłowacji, do pracy przy wycinaniu lasów. Wuj Czesław otrzymał
pracę w Ostrzeszowie, u Niemca, który był właścicielem zakładu krawieckiego.
Wuj Franciszek trafił do Niemiec, do pracy w gospodarstwie. Babcię deportowano
do Działoszy koło Sycowa, na terenie III
Rzeszy, gdzie pracowała w gospodarstwie rolnym u Niemca Eschendbacha. Była tam
robotnikiem fizycznym, do którego obowiązków należało wykonywanie prac
rolniczych oraz porządkowych. Babcia pracowała tam od października ’39 do
stycznia ’45.
Panowały tam bardzo ciężkie warunki. Trzeba było pracować bez względu na
temperaturę, bez względu na mróz czy upał, w zależności od potrzeb nawet po
kilkanaście godzin dziennie. Praca w gospodarstwie była przez cały rok. Wiosną
siano zboża i buraki, sadzono ziemniaki. Lato było okresem ciężkiej pracy przy
żniwach. Jesienią kopano buraki i ziemniaki. Zimą młócono zboże. Zdarzało się,
że nie wszyscy wytrzymywali fizycznie. Kobiety często mdlały z
wycieńczenia. Mieszkano w prymitywnych
barakach, gdzie zimą panował straszny ziąb. Z żywnością było bardzo ciężko.
Przyznawano kartki na mąkę i chleb, lecz te racje nie były wymierne do zapotrzebowania
robotników. To zmuszało do kradzieży. Nocą wymykano się z baraków i kradziono z
pola ziemniaki, marchew i buraki, z których robiono dżem. O jakimkolwiek
wynagrodzeniu pieniężnym nie było mowy. Do domu można było jeździć tylko dwa
razy w miesiącu. Praca w Działoszy była istnym piekłem dla mojej babci.
W czasie, gdy babcię wywieziono do
przymusowej pracy, jej ojciec Antoni wrócił szczęśliwie spod Warszawy. Po
powrocie mój pradziadek zaciągnął się do Armii Krajowej. Bardzo często
wieczorami wychodził na tajne spotkania do lasu. W roku 1943 został wydany. Do
jego domu przyszli niemieccy oficerowie i kazali mu pójść z nimi. Wraz z nim z
Mąkoszyc zabrano jeszcze dwóch mężczyzn- Łebskiego i Czekalskiego. Wszyscy
trzej trafili do obozu w Radogoszczy, koło Łodzi. W styczniu 1945, gdy na te
tereny wchodziły oddziały radzieckie Niemcy postanowili zabić wszystkich
aresztowanych. Zaczęli do nich strzelać i wtedy w obozie wybuchło zamieszanie.
Polacy zaczęli stawiać opór do tego stopnia, że oficerowie niemieccy stracili
kontrolę nad zajściem. Aby ujść z życiem zamknęli bramy obozu i podłożyli pod
nie ogień a sami uciekli na zachód. Kiedy kilka godzin później do Radogoszczy
wkroczyło wojsko ZSRR obóz palił się w pełni... Setki ludzi zostało spalonych
żywcem. Cudem przeżyło tylko kilku mężczyzn, którzy w czasie pożaru ukryli się
w silosach z kapustą. Mój pradziadek Antoni Rak zginął śmiercią męczeńską...
Tej samej zimy, w grudniu ’44 moja
prababcia Marta bardzo ciężko zachorowała na serce. Wówczas lekarz dał babci
zwolnienie, aby mogła zaopiekować się matką i dwiema młodszymi siostrami. Kiedy
doszły do Mąkoszyc słuchy o masakrze w Radogoszczy, w ich domu zapanował wielki
niepokój, bo przypuszczano, że pradziadek mógł wówczas tam przebywać. Wszyscy
jednak nie przestawali wierzyć i nie zatracili nadziei na to, że cała rodzina
szczęśliwie powróci z tułaczki wojennej. Latem ’45 z wywozu na przymusową pracę
wrócili bracia babci i wówczas czekano już tylko na ojca. Czekano...
Zimą ’45 z Polskiego Czerwonego Krzyża nadeszła wiadomość o
śmierci pradziadka, która wstrząsnęła całą rodziną a zwłaszcza jego żoną Martą,
która wpadła w depresję. Ale czas biegł dalej i trzeba było budować życie od
nowa, w powojennej Polsce Ludowej. Wojna minęła ale w pamięci mej babci te czasy
były ciągle żywe i tworzyły czarna plamę w jej życiorysie, bo odebrały jej to
czego już nigdy nikt nie mógł jej oddać, odebrały jej najpiękniejsze lata
młodości, zdrowie i ojca...
Ludwik Fajge
(1913- 1987)
W
czerwcu ’39 mój dziadek Ludwik Fajge skończył służbę wojskową. W miesiąc
później był powtórnie wzywany do swej jednostki w Kaliszu, skąd trafił do
Warszawy. Gdy niemieckie siły zbrojne zaatakowały Warszawę brał udział w jej obronie. Te dni dziadek wspominał
negatywnie. W walce widoczna była przewaga przeciwnika, brakowało broni a
amunicja bardzo szybko się kończyła. Żołnierze chodzili głodni, a bombardowanie
trwało całymi godzinami. Brak było zgrania i organizacji, żołnierze byli
rozpierzchnięci po całej stolicy, brak było dowódców. Obrona Warszawy polegała
bardziej na kryciu się niż na walce. Gdy miasto kapitulowało 28 września, przez
głośniki ogłaszano aby żołnierze wracali do domów. Dziadek wrócił piechotą z
Warszawy do Mąkoszyc.
Po powrocie zgłosił się do Urzędu
Pracy. Z racji, że był z zawodu piekarzem skierowano go do pracy w niemieckiej
piekarni w Namysłowie. Pracował tam jako
jedyny Polak. Właściciel, który był z pochodzenia Niemcem traktował dziadka
bardzo dobrze (prawie jak członka rodziny) co było raczej rzadkością w
stosunkach polsko-niemieckich. W 1945 gdy do Namysłowa zbliżały się wojska
radzieckie właściciel piekarni uciekł i zostawił wszystko pod opieką dziadka.
Rosjanie zabrali dziadka na tyły wojska do pracy w kuchni polowej. Dziadek
pracował jako kucharz u Rosjan do maja ’45. Ten czas dziadek przeżył w wielkim
strachu. Wojsko ZSRR było niezdyscyplinowane. Żołnierze często pili alkohol a
potem wszczynali bójki.
Spisane (2006) przez ucznia szkoly w Rojowie Wojciecha Błocha
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz